Po 20-godzinach lotu, wraz z 5 wolontariuszkami, o 23.20, staję
na Czarnym Lądzie. Pierwsze wrażenie? JEST CZARNO. Oprócz kilku świateł
bijących z samolotu, kamizelek odblaskowych i białych uśmiechów Afrykańczyków nic
nie widać!
Wielka radość i niedowierzanie. Pytanie: ale co my tu
robimy? Zakończone śmiechem.
Witamy w Zambii…
Punkt 1- problem z wizą. Przemiła Pani nie chce nam wystawić
3miesięcznej wizy turystycznej, twierdząc, że kłamiemy. Po pół godzinnej
konwersacji dostajemy wizę na miesiąc- biznesową, ponieważ „ God is business”. Co to znaczy? Mniej czasu na
załatwienie dokumentów i ryzyko opuszczenia kraju po miesiącu.
Punkt 2- podróż do Miasta Nadziei. Pakujemy się do białego,
5osobowego jeep’a. Jedyne 12 ogromnych,
23 kilogramowych walizek, 6 plecaków 60-litrowych, 6 laptopów w torbach
wypchanych książkami , 6 wolontariuszek i 2 księży. Ściśnięte jak polskie śledziki jedziemy obrzeżami stolicy- Lusaki. Na drodze każdy ma
swoje prawa. Jedziesz jak chcesz. Obowiązuje ruch lewostronny. Wyprzedzasz jak
chcesz, albo z lewej albo z prawej. Po nieoświetlonej ulicy idą Murzyni. Przy
drodze znajdują się ich chatki/ lepianki (?). 4 ściany z czerwonej palonej
cegły pokryte suchą trawą.
Punkt 3- Księżniczka w dzikiej Afryce. Miałam świadomość w co się pakuję, że europejskich
luksusów nie będzie. Mimo to zaskoczyłam się. Po pierwszym wieczorze zmęczyłam
się wypatrywaniem pająków na ścianie. Świadomość, śpiących ze mną w łóżku małych robaczków, nie
pozwala mi się ruszać przez całą noc. W łazience, z dziury pod schodkiem, wyszedł pan karaluch na powitanie. Jedyne 5 cm
długości, twardy brązowy pancerz. Pewnie lubi nowych wolontariuszy. Czas pokochać afrykańskich „przyjaciół”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz